Rozdział szósty
Irenka był a nieco zdumiona, ż e ojciec nie tylko nie sł awił jej bohaterstwa, ale raczej przeraził się nim i wcale chmurno o nim wspominał. Nią takż e silne wzruszenie wstrzą snę ł o zbyt gwał townie. Noc miał a niespokojną, a ile razy szafa trzasnę ł a, grzeją c się przy piecu, Irence zdawał o się, ze strzelają do niej ze stu strzelb, wię c się zrywał a w nagł ym strachu. Nie mogł a myś leć o tych cię ż ko obutych nogach przy ś cianie i o kudł atej gł owie, ukazują cej się powoli. Był a zadowolona, ż e kudł ata gł owa, wzię ta pod straż na folwarku, okazał a zdumiewają cy spryt i wysadziwszy drzwi, nie przygotowane do roli drzwi wię ziennych, uciekł a przed ś witem, zabrawszy na tuł aczkę niewinnego prosiaka. Zawsze we dwó ch ucieka się raź niej. Czujny i wierny pies Drab zjawił się w samą porę, w poł udnie nastę pnego dnia, zmę czony jaką ś zbrodniczą wyprawą. Moż na był o przysią c, ż e gdzieś w zaś nież onym lesie jakiś stary zają c pł akał nad stratą ż ony, któ ra zapadł a się pod ziemię. Irenka spojrzał a na swego psa z pogardą. - Twoją panią chcieli zamordować - mó wił a cierpkim gł osem - a pana psa ani ś ladu. Jesteś podł y pies. Nie ró b takich gł upich min, bo mnie nie oszukasz, zł y, wstrę tny zwierzaku. Pies Drab tł umaczył się gę sto merdaniem ogona, pokazywaniem biał ych kł ó w i cichym skomleniem, ż e miał do zał atwienia sprawy bardzo waż ne i nie cierpią ce zwł oki. Tym razem jednakż e nie udał o się i pies wpadł w nieł askę. Zrozumiawszy, ż e sprawa jest poważ na i ż adne cygań stwo nie pomoż e, podtulił ogon pod siebie i cicho ł kają c przepadł gdzieś wś ró d zabudowań. Miał taką minę, jak gdyby chciał powiesić się na pierwszej suchej gał ę zi. Szkoda, ż e pozory tak czę sto mylą. Tymczasem owa chmura, co tak niedawno narodził a się na bł ę kitnym widnokrę gu, zbliż ał a się, kierują c swó j lot ponad biał y dom, co silniej oparł się na swoich sześ ciu kolumnach, jak gdyby przeczuwają c wstrzą s i jaką ś groź bę. Ź le dziać się zaczę ł o w tym domu. Troska był a w nim już od dawna, a teraz, jakby zimowym wichrem przyniesiona, powiał a po nim zgryzota. Matka Irenki, zawsze niedomagają ca, z sercem chorym, nad któ rym ustawiczna wisiał a groź ba, rzadko kiedy wychodził a ze swego pokoju. Nie miał a doś ć sił, aby wyjś ć z domu i przejś ć się po ogrodzie. Babka był a wobec niej okazem zdrowia i tę ż yzny. Wcią ż smutno zamyś lona i gdzieś przed siebie bez celu patrzą ca, obejmował a nieraz ramionami dwoje swoich dzieci i kurczowo tulił a je do siebie, jak gdyby usił ował a swoim wą tł ym, wymizerowanym ciał em zasł onić je przed czymś niezmiernym, co czyha na nie, przyczaiwszy się w mrocznym ką cie. Wtedy Irenka pilnie patrzył a w jej oczy, a matka odwracał a nieznacznie twarz, aby jej dziecko nie widział o tego, co matka zawsze przed dzieckiem ukrywa: aby nie dostrzegł o wielkich, ciepł ych ł ez. Przed Irenka niczego ukryć nie był o moż na. Irenka wiedział a. Wiedział a, ż e ta jej cichutka, schorowana matka zbiera wszystkie troski i zgryzoty cał ego domu i aby innym ulż yć, ukrywa je w swoim niemocnym sercu, ż e sama pł acze, aby inni czasem uś miechną ć się mogli. Tak bowiem od począ tku ś wiata czyni każ de serce matczyne.
Chociaż mał o kiedy wychodził a ze swego pokoju, wiedział a o każ dym drgnieniu domu i sł yszał a każ dy w nim szmer. Czę sto, gł uchą nocą podnosił a się z trudem z ł ó ż ka i cichutko podchodził a do posł ania jej albo Jasia i pochylał a się nad nim. Irenka, udają c, ż e ś pi, widział a nieraz jej biał ą postać patrzą cą przez mrok, czy jej dzieci ś pią spokojnie. Najczujniej jednak nasł uchiwał a powolnych, cię ż kich, jakby oł owianych krokó w swego mę ż a, któ ry szukał rady w mą drej ciszy nocy. Wreszcie jednego dnia zawoł ał a do siebie Irenkę. - Moje dziecko - rzekł a cicho, pokazują c jej list. - Nie trzeba, aby ojczulek wiedział o tym, bo nigdy nie zgodzi się, abym ten list wysł ał a. Irenka spojrzał a bystro. - To do pani Opolskiej? - Tak, do niej. Opolska jest moja najbliż szą krewną. Dł ugo, dł ugo namyś lał am się, zanim napisał am ten list. Ojciec mę czy się i trapi. Moż e pani Opolska, któ ra jest bardzo bogata, zgodzi się na niewielką poż yczkę, aby ojciec mó gł odetchną ć … Widzisz, có reczko, ja ci dlatego o tym wszystkim mó wię, ze ty wszystko rozumiesz i ze bę dziesz umiał a dochować tajemnicy. - Dochowam! - rzekł a Irenka. - Pró buję, a nuż się uda. Ojczulek moż e nam przebaczy, kiedy sprawa bę dzie zał atwiona, zresztą bę dziemy starał y się zachować tajemnicę jak najdł uż ej. Teraz o to idzie, abyś ten list sama zawiozł a na pocztę i aby nikt o nim nie wiedział. Nie wiem, gdzie moja ciotka znajduje się w tej chwili, ale ma pał acyk w Warszawie, tam adresuję, a list ją gdzieś znajdzie. Zrobisz to, Irenko?
- Mamusiu! - szepnę ł a gorą co Irenka. - Ja go piechotą zaniosę do Warszawy. - Nie potrzeba, nie potrzeba, moje dziecko. Zawieź go tylko na pocztę. Irenka, przeję ta tajemnicą, schował a list na piersi i odeszł a z poważ ną miną, Na pocztę do pobliskiego miasteczka jeż dż ono w zimie raz jeden w tygodniu, bo droga był a cię ż ka, a listó w zniką d nie spodziewano się. Do tego „pocztowego” dnia był o jeszcze daleko, a list ukryty chytrze w ksią ż eczce pt. „Bezgrzeszne lata”, któ ra był a ź ró dł em niejednego szaleń stwa Irenki, aż drż ał z niecierpliwoś ci, tak mu pilno był o w drogę po pomoc. Irenka nie chciał a go powierzyć nikomu, a najmniej jeż dż ą cemu po listy wyrostkowi, któ ry nie zapowiadał niczym, ze moż e zostać filozofem i wygadał by się od razu. Trzeba był o zaryzykować. Toteż kiedy cał y dom jeszcze spał, Irenka odział a się po cichutku i wś liznę ł a do stajni jak Cygan kradną cy konie. Osiodł ał a swoją wł asną ł adną szkapinę, spokojne stworzenie na wysł udze, i wyprowadził a ją aż na drogę. Tam dopiero dosiadł a konia wyjechał a w gę sty oś nież ony mrok jak w zamarzają cą wodę. Obliczył a, ze dojedzie na pocztę na godzinę ó smą, a o dziewią tej bę dzie z powrotem. Moż e zdarzyć się, ze ojciec do tego czasu ani zajrzy do jej pokoju, ani nie bę dzie o nic pytał. Do miasteczka jechał a powoli, był a bowiem dopiero godzina szó sta i trzeba był o brną ć przez zaspy, zbał wanione i wysokie. Mą dra szkapina szł a powoli, zaję ta rozmyś laniem, co strzelił o do gł owy mł odej osobie, aby po ciemku brną ć przez ś niegi? Mł oda osoba patrzył a bystro przed siebie, aby nie zjechać z drogi na obł ę dne pola, mrok jednak rzedniał powoli, jak gdyby kto nalał do czarnej kawy odrobinę mleka, i gdzieś daleko dzień brną ł przez gł ę bokie ś niegi, zapadają c się po pas. Najpierw dostrzegł y go wrony i zaczę ł y krakać zjadliwie - ciotki diabł a, co nie lubią sł oń ca. Po godzinie uczynił o się szaro, jakby ktoś nad cał ym ś wiatem zgrzebne porozwieszał pł ó tna. Irenka zagadał a do konia i ró wno o godzinie ó smej stanę ł a przed urzę dem pocztowym, któ ry z trudem odemkną ł dopiero jedno okno, a na gwał towne dobijanie się Irenki otworzył wreszcie drzwi, mocno zdumiony, ze w mał ym miasteczku znalazł się po wielu, wielu latach ktoś, komu ś pieszy się. Z powagą przyją ł potem list, sł uchają c napomnień Irenki, zę by nie był o ż adnego cygań stwa i aby list natychmiast posł ano do Warszawy, co solennie przyrzeczono. Teraz trzeba był o pę dzić na zł amanie karku. Irenka ogarnę ł a wzrokiem dobrze jej znaną okolicę, jakby szukają c sposobu, czy nie da się przelecieć przez powietrze, pewniejsza jednak był a jazda drogą zamuloną ś niegiem, lecz wytyczoną przez drzewa. Zaczę ł a popę dzać konia tatarskimi okrzykami, a od czasu do czasu przemawiał a mu do rozumu, a koń, stary wyjadacz, zrozumiał, ze widać trzeba gonić szybko, jego pani bowiem sł ynna jest z roztropnoś ci i wie, co czyni. Gnał też, jakby mu ubył o lat co najmniej dwadzieś cia, i rwał z kopyta. Mró z gonił za nim i zachł annie chł oną ł w siebie buchają cą z niego ciepł ą parę, niepomiernie zdziwiony, ze jest coś ciepł ego tym ś wiecie. Wkró tce ukazał się w oddali dach biał ego domu, wreszcie on cał y wynurzył się z mę tnoś ci poranka. Wiatr wiał z tamtej strony i Irenka usł yszał a najwyraź niej krzyk od stajen. Skrę cił a przeto czym prę dzej mię dzy opł otki, aby dotrzeć najkró tszą drogą i wjechać chył kiem od strony folwarku. Krzyknę ł a na konia, mocno dyszą cego, i zaczę ł a gnać na przeł aj. Nagle wyszczerzył przed nią zę by pł ot. Irenka zdarł a, konia do skoku, koń jednak, nagle osł upiał y, pozostał z tej strony, a Irenka, uczyniwszy w powietrzu dwa misterne kozioł ki, przeskoczył a pł ot sama, jak sierota. Dał a nurka w ś nież ną zaspę, gł ową w dó ł, a ś nieg rozprysną ł się jak fontanna z mą ki. Kiedy przetarł a oczy, ujrzał a, ż e koń, statecznie mą dry, powró cił na prawidł ową drogę, a ją wł asnemu pozostawił losowi. Nikt tego nie mó gł widzieć z folwarku, wię c porwał a się czym prę dzej i chył kiem, jak lis, zaczę ł a biec ku domowi. Zdyszana i zziajana wpadł a w mroczną sień, przemknę ł a jak duch cokolwiek oś nież ony do swego pokoju, wsunę ł a się do ł ó ż ka, nakrył a koł drą i zaczę ł a ś cią gać z siebie odzienie. Serce walił o w niej jak mł ot, któ ry za wszelką cenę chce wbić gwó ź dź w ś cianę, tak ż e kiedy ktoś zastukał do jej drzwi, nie wiedział a od razu, czy to naprawdę ktoś stuka, czy to jej serce takie wyprawia harce. Usł yszał a jednak gł os ojca:
- Irenko! Twego konia ukradli! - Masz babo placek! - ję knę ł a zł amanym gł osem. - Wyjdź czym prę dzej! - Za chwilę wyjdę! - krzyknę ł a w stronę drzwi. Skoro ukradli jej konia, trzeba go szukać. Starał a się jednak zaczą ć te poszukiwania jak najpó ź niej, wiele też minę ł o czasu, zanim znalazł a się na folwarku wś ró d gromadki ludzi biadają cych nad niebywał ą zbrodnią. Ogó lna opinia zwalał a ją na tego kosmatego opryszka, co zaczą ł karierę od ukradzenia prosiaka, po wył amaniu się z wię zienia. Irenka wzniosł a oczy do nieba, bł agają c je, aby jak najdł uż ej ukrywał o konia wś ró d ś niegó w, niebo jednak, choć zachmurzone, nie miał o zamiaru brania udział u w cygań stwie. Wł aś nie pan Borowski zarzą dził pogoń i rozsył ał ludzi we wszystkie strony, kiedy opł akany już koń, ż adnego nie zdradzają c wzruszenia, zjawił się w bramie jak koń ski duch i zdą ż ał spokojnie ku stajni.
- O, o! Koń! … - krzyknę ł a Irenka. Oglą dano go ze zdumieniem. Koń był mokry i osiodł any. Ponieważ wiejskim ludziom wiadomo, ż e najmę drszy nawet bachmat nie umie osiodł ać się sam ani wyjś ć sobie na poranny spacer z zamknię tej stajni, jasne był o, ż e ktoś to uczynił za konia. Ale kto? Wiejscy ludzie zaczę li drapać się w gł owy, chcą c z nich wygrzebać odpowiedź na to pytanie, wygrzebali jednak tylko trochę pierza i ź dź bł a sł omy. Stary woź nica, nawykł y do gadania z koń mi, zwró cił się wprost do zmę czonej kobył y: - Gdzieś był a, wywł oko? Kobył a odmó wił a odpowiedzi. Pan Borowski spojrzał podejrzliwie na Irenkę, któ ra widzą c, ze trudno bę dzie udowodnić jej to koń skie matactwo, z odwagą, wesoł o uś miechnię ta, wytrzymał a spojrzenie. Ojciec krę cił gł ową, ale nic nie rzekł, kmiotkowie zaś orzekli, ze diabeł chyba jeź dził na kobyle po nocy. Cał a sprawa rozwiał a się w zimowej mgle. Irenka zdoł ał a jedynie przy obiedzie szepną ć do ucha matce: - Mamusiu, zrobione! Nic jednak nie był o zrobione. Po trzech tygodniach przywę drował niechę tnie list z ciepł ych krajó w, i zapewne skostniał wś ró d drogi, bo każ de w nim sł owo był o kawał kiem lodu. Był niebieski, a sł owa w nim był y czarne. Pani Opolska tł umaczył a się, ż e proś ba pani Borowskiej dł ugo krą ż ył a po ś wiecie, zanim ją odnalazł a w Cannes; odpisuje czym prę dzej i prosi, aby nikt nigdy na nią nie liczył, bo ona sama znajduje się w cię ż kich warunkach. Przykro jej, ż e jej wró ż by speł nił y się, jednak wcale się nie dziwi, ż e pan Borowski ma nó ż na gardle. Ona jednak na to poradzić nie moż e. „…Pracujcie i oszczę dzajcie, oto wszystko, co wam mogę powiedzieć! ” - koń czył a swó j list, suchy jak uschł e drzewo, nielitoś ciwy jak dusza ską pca, oschł y i sztywny, bez jednego, nawet zdawkowego, serdecznego sł owa. List ten nie odmarzł wtedy nawet kiedy padł y nań gorą ce i palą ce ł zy pani Borowskiej, a pewnie i wtedy takż e, kiedy go rzucił a w ogień. Nikt nie wiedział o tej odpowiedzi, nawet Irenka, któ ra jednak coś przeczuwał a, widzą c, ż e matka jednego dnia bledsza był a niż zwykle i zaczerwienione miał a oczy. Chciał a w nie zajrzeć ukradkiem, ale ile razy pani Borowska poczuł a na sobie jej ś widrują ce spojrzenie, opuszczał a powieki jak zasł ony. „Ż ebym ja tak mogł a pogadać z panią Opolska! - myś lał a Irenka. - Był oby jej ciepł o! ” Westchnienie był o groź ne, lecz niepoż yteczne. Czują c, ze z matka dzieją się niedobre rzeczy, dziewczyna, zawsze serdeczna, stał a się dla niej sama sł odyczą. Najdziwaczniejszych uż ywał a podstę pó w, aby jej nigdy nie zostawić samej, wymyś lał a sto sposobnoś ci, aby przybiec do niej choć na chwilę, i dokazywał a sztuk niepospolitych, aby uś miech, chociaż by najbledszy, chociaż by jasny cień uś miechu wywoł ać na jej najdroż sze usta. Usiadł szy w ciemnym kacie, rozmyś lał a ze zmarszczka na czole, jak poeta, co z wł asnym rozmawia sercem, co należ y uczynić lub co należ y powiedzieć, aby jasno na jedna chwilę uczynił o się dookoł a. Wtedy to przyszł a jej do gł owy myś l, ze matka jest blada i twarz ma znę kana, ona zaś jest czerstwa, zdrowa i ma na twarzyczce rumień ce, ś niade i gł ę bokie. Tak być nie powinno. Zaczę ł a wię c gł odzić się i umartwiać na wszelkie sposoby. Ponieważ sł yszał a kiedyś opowiadanie babki, ze w minionych czasach panny, chcą c mieć na obliczu interesują cą bladoś ć, pijał y ocet, zaczę ł a go pić jak pijak wó dkę. Przychwycona przez ojca na gorą cym uczynku, wpadł a w rozpacz.
- Czyś ty zmysł y stracił a, dziewczyno? - krzykną ł. - Po co to robisz? - Ż eby ź le wyglą dać! - Jezus, Maria! Co tobie jest? Irenka nie wytrzymał a i odpowiedział a nagł ą powodzią ł ez i sł ó w ró wnież rozpł akanych: - Muszę ź le wyglą dać! Niech tatuś spojrzy, ile mam zdrowia na tej przeklę tej mojej gę bie. Czerwona jestem jak pomidor! - Ależ, dzię ki Bogu! - Tatuś nie zna się na tym. Mamusia jest blada jak opł atek, a ja mam być taka zdrowa? Wstyd mi, ile razy staję przed mamą … Przecież temu, co jest chory, moż e być przykro, ze drugi jest taki rumiany, jakby go w piecu przypiekli. Pan Borowski westchną ł cię ż ko, zamiast wybuchną ć ś miechem, i mó wił poważ nie: - Czy ty mi wierzysz, moje dziecko? - Strasznie wierzę … - Wię c mi uwierz, ż e niczym bardziej nie zmartwił abyś mamy, jak tym, ze i ty jesteś chora i blada. Pł akał aby czę ś ciej, niż pł acze… Zakrwawił abyś jej serce. Matka, dziecko drogie, wł asną oddał aby krew, aby tylko jej dziecko był o rumiane. A twoja matka, Irenko, oddał aby nawet ostatnią jej kroplę. Rozumiesz, maleń ka? - Rozumiem… teraz rozumiem… - Przestań wię c robić dzieciń stwa. Taka stara pannica, a … - Już nie bę dę! Nie cierpię mojej gę by, ale już nie bę dę. Moż e tatuś być spokojny. Janka tez chciał am odchudzić, ale mu dam spokó j. Janek jednak był bardzo rozkapryszony, a ponieważ zdawał o mu się, ze jest stale pokrzywdzony, wię c potrafił wielkim gł osem woł ać o sprawiedliwoś ć, kiedy zaś szł o opę dzenie, wtedy nie znał miary w rozdzieraniu gardł a. Organ gł osu miał potę ż ny i przenikliwy, nieproporcjonalnie jednakż e mał a obję toś ć rozumu w stosunku do rozmiaru gardł a nie pozwalał a na uż ycie rozsą dnych uwag i perswazji. Wpadł razu jednego w szaleń stwo, kiedy pani Borowska, zmę czona bardzo, zasnę ł a po poł udniu. Po oznajmieniu, ż e chce krzyczeć, nie dawał uspokoić się nikomu. Wtedy wdał a się w tę sprawę Irenka. Przyniosł a ze spiż arni dwa kurze jaja i nie zwracają c na niego uwagi, pilnie zaczę ł a przyglą dać się im przy oknie; potrzą sał a nimi i przykł adał a do ucha, jakby nasł uchują c. Tajemne te sztuki zwró cił y wreszcie uwagę Jasia. Nie zaniechał wprawdzie krzyku, ale cokolwiek zelż ał, zbliż ają c się powoli do Irenki i buczą c już tylko od czasu do czasu, aby zaznaczyć, ż e „przerwał, lecz ró g trzymał ” i każ dej chwili moż e zaczą ć na nowo. - Co to jest? - zapytał na koniec. - Zaczarowane jaja - rzekł a Irenka. - Ciebie jednak nic to nie obchodzi, bo to jest tajemnica. Jeś li tajemnica, w takim razie trzeba poś wię cić cał ą treś ć serca i ducha, aby ją poznać. Musiał a to być wielka tajemnica, bo inaczej taka mą dra dziewczyna, jak Irenka, nie bę dzie nasł uchiwać, co się dzieje w jajku. Chł opcu zaś wiecił y się oczy i czym prę dzej oś wiadczył gotowoś ć przystą pienia do spó ł ki w celu zbadania tajemnicy. - Z tobą nie moż na gadać o tym, bo wcią ż drzesz się jak stary worek. - Już nie bę dę! - Przysię gasz? - Przysię gam! - To ci powiem, ale gdybyś komu sł ó wko pisną ł, wszystko bę dzie na nic! Jaś zacisną ł usta na znak, ze na mę kach nawet sł ó wka nie wyrzeknie. Wobec tego Irenka, obejrzawszy się, czy nikt nie podsł uchuje, powiedział a mu tajemnym szeptem: - To są jaja zaczarowanej kury, waż ne tylko w pią tek. Dzisiaj wł aś nie jest pią tek… Jaś zaledwie oddychał z wielkiego wraż enia. - Otó ż jeż eli ktoś bę dzie te jaja trzymał: jedno w jednej, a drugie w drugiej rę ce, najkró cej przez godzinę, wtedy po godzinie wylę gnie się z każ dego zł ote kurczę. Przed Jasiem otworzył o się niebo. - Ja bę dę trzymał! - szepną ł gorą cym szeptem. - Niemoż liwe! Ta cudowna sztuka wtedy uda się, jeż eli ten, co trzyma, ani poruszy się, ani jednego nawet sł owa nie wypowie. - Ja ani nie poruszę się, ani nie wypowiem! Irenka spojrzał a na niego podejrzliwie. - Naprawdę? Jak mnie kochasz? - Jak ciebie kocham! Irenka robił a bardzo wielkie trudnoś ci, dał a wreszcie ubł agać się namię tnym jego szeptom. - Siadaj tutaj i ani mi się waż ruszyć. Wtedy moż esz dopiero poruszyć rę kami, kiedy zobaczysz dwa zł ote kurczę ta. Zresztą ja bę dę niedaleko i kiedy bę dzie trzeba, wtedy przyjdę. Jaś usiadł na krzeseł ku i ostroż nie trzymał na dł oniach zł ote, kurze czarodziejstwo. Na twarzy miał rumień ce, a w oczach zachwyt. Nie widział nawet, jak Irenka przył oż eniem palca do ust zaleca mu straszliwe milczenie. Jaś nie był by gł ę biej odetchną ł, gdyby nawet widział, ze dom się nad nim pali. Został sam z wielką tajemnicą, a sł odka cisza spł ynę ł a na dom. - Nie przeszkadzajcie Jasiowi - oznajmił a Irenka wszystkim zainteresowanym. - Teraz bę dzie spokó j. Sama zaję ta się geografią i wypł yną wszy na dalekie morza, zapomniał a o rodzinnej ziemi. Minę ł a godzina jedna i druga, nad Polską był już senny i lepki od ś niegu zmierzch, a ona w peł nym sł oń cu krą ż ył a poś ró d cudownych, koralowych wysepek Archipelagu Polinezyjskiego, gdzie wiatr szumi wś ró d palm, a senne morze ma perł owe blaski. Nagle usł yszał a groź ny okrzyk z dalekiej, dalekiej Polski: - Jasiu, na Boga, co się z tobą dzieje? Palmy przestał y szeleś cić, a perł owe morze przestał o szumieć. - O rany! - szepnę ł a Irenka. - Na ś mierć zapomniał am! Pę dem pobiegł a do pokoju Jasia, gdzie zastał a cał e zgromadzenie, skrzyknię te woł aniem pani Borowskiej. Wszyscy w najwię kszym zdumieniu patrzyli na Jasia, któ ry wyobraż ał obraz ostatecznej nę dzy i beznadziejnej rozpaczy. Od trzech godzin siedział nieporuszony, blady i przeraż ony. Nie ś miał krzykną ć i oczekiwał cudu. Jedno jajko upadł o na dywan i rozbryznę ł o się lepką, biał o–ż ó ł tą fontanną, drugie zaś nieszczę sny czarodziej kurczowo zacisną ł w omdlał ej rę ce, tak ze smę tna jajecznica przeciekał a przez palce. On sam nie wiedział już dobrze, co się z nim dzieje, i olś niony ś wiatł em lampy, ł ypał oczyma, jak taki, któ rego na wpó ł martwego wydobyto z wody. Kiedy zdję to z niego czar i jako tako przywiedziono do przytomnoś ci, rozpoczą ł się są dny dzień, a raczej są dna noc. Na szczę ś cie pan Borowski znajdował się na folwarku, wię c kiedy zatarto ś lady zaczarowanych jaj, usił owano zatrzeć ró wnież cał ą historię i przekupić rozsroż onego Jasia ogromną iloś cią konfitur. Nieprzytomny smyk był jednak doś ć przytomny, skoro szł o o sł odycze, i zaczą ł targować się nieustę pliwie. Zastrachana i zgromiona Irenka przyrzekł a mu wszystkie swoje leguminy przez cią g cał ego tygodnia, byle tylko milczał. Interes był dobry, wię c Jaś wreszcie przystał i obiecał milczenie. Wymyty i doprowadzony do statecznej ró wnowagi zasiadł o godzinie sió dmej do wieczerzy, ponuro od czasu do czasu spoglą dają c na Irenkę. Wtem ojciec rzucił wzrokiem na Jasia i zapytał niespokojnie: - Czemu Jaś taki blady? - To tak od lampy - bą knę ł a Irenka. Pani Borowska i ciotki zaczę ł y nieś miał o twierdzić, ze Jaś doskonale wyglą da, pan Borowski jednakż e dobrze widział i rzekł: - Coś mu jednak jest, chł opiec wyglą da jak zmyty. Jasiu, nie bę dziesz tego jadł. Irenko, skocz do kuchni i powiedz, aby Jasiowi dano dwa jaja na mię kko. Ziemia zatrzę sł a się, kiedy Jaś to usł yszał: dwa mizerne jajka wyrosł y nagle przed jego oczami do potwornych rozmiaró w i zakrył y cał y ś wiat, wobec czego krzykną ł przeraź liwie: - Tatusiu! Nie chcę jajek, nie chcę, nie chcę! Zleciał z krzesł a i zaczą ł uciekać przed straszliwym widmem. - Mó wił em, ze on jest chory! - rzekł pan Borowski. - Jasiu, stó j! Czemu nie chcesz jaj na mię kko? - Niech Irenka zje! - wrzasną ł Jaś i uciekł. Pani Borowska pobiegł a oczywiś cie za nim, a ciotki spojrzał y na Irenkę z wyrzutem. Ojciec nic nie rozumiał i wydał straszliwy wyrok, ze jeś li Jaś nie jest chory i tylko grymasi, bę dzie jadł jaja na mię kko aż do odwoł ania: wobec tego zrobiono biednego Jasia chorym na jeden dzień i Irence upiekł o się, Jaś jednakż e powiedział jej nazajutrz groź nie: - Jeż eli myś lisz, ze mnie ocyganisz z leguminą za dzisiaj, to grubo się mylisz. Dzisiejszy dzień nie jest waż ny, bo mi nic nie dadzą jeś ć, ale od jutra zaczyna się tydzień. - Nie był o tego w umowie - odpowiedział a Irenka. - Ale niech ci bę dzie, znaj pana! I już tego samego dnia Jaś poż arł chył kiem dwie leguminy, co go od razu podniosł o z ł oza boleś ci. Na widok jajek jednakż e sł aniał się przez czas dł ugi i był bliski omdlenia. Zapomniano wkró tce o tej smę tnej historii. Zima wlokł a się cię ż ko, bo jej nogi pę tał ló d, wię c nie mogł a odejś ć. Wszystko zamarzł o i wszystko był o senne, tylko troski pana Borowskiego nie zamarzł y jak rwą cy, gó rski potok. Nie mó gł sprzedać zboż a, a miał jakieś pilne wypł aty. Wcią ż jeź dził po okolicy i do miasteczka, a zaledwie powró cił - znowu wyjeż dż ał. Irenka, siedzą c w wielkiej ciszy nad ksią ż ką, usł yszał a, jak ojciec mó wi do matki zbiedzonym i bardzo zmę czonym gł osem: - Muszę jutro zapł acić trzysta zł otych. Ską d ja to wezmę, ską d ja to wezmę? - Nie mogą poczekać? - zapytał a matka. - Prosił em, bł agał em, wszystko na nic. Już i tak dano mi spokó j przez dwa miesią ce. Ale jutro zapł acić muszę. Myś lał em, ze sprzedam ż yto, ale nikt kupić nie chce. Co ja zrobię, Boż e drogi… Potem zapadł o smutne milczenie, a w Irence serce omdlał o. Obję ł a gł owę rę kami, a ł zy zaczę ł y padać na leż ą cą przed nią ksią ż kę. Był a to niezwykł a historia o księ ż niczce, co miał a sto pał acó w i gadają cego ptaka - i nigdy nie pł akał a. - Matko najś wię tsza, zmił uj się nad tatusiom - szepnę ł a Irenka. Z każ dego jej sł owa pociekł y ł zy. Jakoś dziwnie smutno był o w cał ym domu. Wszyscy czuli, ze pan Borowski czymś się bardzo martwi, a pani Borowska smutno na niego patrzy. Ciotki też milczał y poczciwie i w jakiś sposó b dał y znać babce, aby nie czynił a wielkiego zamieszania. Za oknami wył a ś nież yca i wicher bardzo pł akał, jakby wiecznym zmę czony narzekaniem. Oni wszyscy siedzieli w duż ym pokoju, cichym i wyzł oconym przez mię kkie ś wiatł o lampy. Pan Borowski usiadł w rogu odwiecznej kanapy i milczą c palił papierosa. Irenka udawał a, ż e czyta ksią ż kę, lecz czę ś ciej niż w nią patrzył a ukradkiem w zamyś loną twarz ojca. Zwykle o takiej porze ktoś gł oś no czytał, tego jednakż e dnia nikt jakoś o czytaniu nie wspomniał, jak gdyby wszyscy chcieli w ciszy przebrną ć przez smutek dł ugiego wieczoru. Jeden Jaś pragną ł uż yć przed snem towarzyskiego ż ycia i pę tał się po pokoju doś ć hał aś liwie, aby go przeto uspokoić i przysposobić do snu, matka, siedzą c przed pł oną cym kominkiem, obję ł a go ramieniem i jak to czynił a czę sto, zaczę ł a pó ł gł osem opowiadać mu bajkę, zbyt groź ną na noc dla Jasia, lecz był a to jedyna bajka, jaką umiał a: o biednym szewcu, któ ry został kró lem, bo odważ ył się spę dzić noc w starym, okropnym zamczysku, doką d poś ró d wielkiej wichury przychodził y groź ne i potę ż ne duchy, aby go porazić trwogą i zmusić do ucieczki. Szewc jednakż e znał taką ś liczną modlitwę, któ ra sprawił a, ż e nie obawiał się niczego na ś wiecie. Wszyscy zasł uchali się mimo woli, kiedy pani Borowska mó wił a cicho: - „Przyszedł dzielny szewc do strasznego zamku, usiadł i czekał cierpliwie, kiedy wybije pó ł noc. Wiatr pł akał wś ró d pustych komnat, a tam, gdzie ten szewc siedział, był o tak cicho, ze sł yszał swoje biją ce serce. Był a to sió dma noc jego pró by i ostatnia noc. Zwalczył już wszystkie strachy i ciemne potę gi, ale tej nocy miał y się zjawić najgorsze i najbardziej mocne. Nagle zaczą ł nasł uchiwać: to bije pó ł noc. Jego serce tez uderzył o dwanaś cie razy. - Bó g jest ze mną! - rzekł cicho i czekał. - Bó g nie opuś ci nigdy biedaka! - Znowu uczynił o się bardzo cicho, aż wtem ktoś zapukał do drzwi trzy razy: stuk! stuk! stuk’.., ” - O, Boż e! - krzyknę ł a cicho ciotka Amelia. Ktoś stukną ł najwyraź niej trzy razy w drzwi biał ego domu. Był o to tak niespodziewane, ze wszyscy zdrę twieli. Spojrzeli po sobie. - Ktoś stuka! - powiedział a Irenka. - Wszelki duch… - rzekł a ciotka Barbara. - Ż aden duch, tylko ktoś przyjechał! - odrzekł pan Borowski powstają c i szedł ku sieni. Oni zamarli w oczekują cej ciszy, aż ich dobiegł gł os: - Niech bę dzie pochwalony Jezus Chrystus! - Czł owiek! - zawoł ał a uradowana ciotka Amelia. Po chwili pan Borowski wprowadził do pokoju nowego księ dza, któ ry wł adał drewnianym koś ció ł kiem od czasu ś mierci siwego proboszcza. Bywał on czasem w biał ym domu, lecz nigdy o tej porze, patrzono tez na niego z radosnym zdziwieniem. Ksią dz miał ostre rysy, lecz uś miechnię te oczy, wysoki był, koś cisty i silny. Nie bał się wichury i zamieci, przytupywał tylko, aby rozgrzać nogi, i zacierał rę ce. Kiedy Jasia i babkę, po przywitaniach, odesł ano na spoczynek, ksią dz powiada: - Przepraszam za tak spó ź nioną wizytę, ale ja w waż nej sprawie… - Sł uż ę księ dzu proboszczowi - skł onił się pan Borowski. - Kiedy ja nie do pana - zaś miał się ksią dz - ja mam sprawę do Irenki. - Co ona znowu zmalował a? - szepnę ł a ciotka Amelia do ciotki Barbary. Wszyscy spojrzeli mimo woli na dziewczynę, któ ra okazywał a niepokó j. Licho nie ś pi… Ksią dz tez na nią spojrzał, bardzo jakoś poczciwie, i mó wił: - Czynił em dzisiaj porzą dki w domu i przepatrywał em wszystkie zakamarki, Zacny nieboszczyk ksią dz ś wię ty to był czł owiek, ale ze swego mał ego domku uczynił muzeum z najdziwaczniejszych rupieci, Samych suszonych grzybó w starczył oby na dziesię ć lat dla wszystkich moli cał ego ś wiata. Zebrał staruszek macierzanki, rumianku i pioł unu tyle, ze w stu aptekach takich zapasó w nie maja. - Tak, tak! - szepnę ł a Irenka, któ ra znał a te skł ady. - Konfitur tez kiedyś był o bardzo wiele. - Konfitur jest mniej - zaś miał się ksią dz. - Rozmaite panny nie jadają suszonego pioł unu. Ale wracają c do rzeczy: cię ż ko był o znaleź ć coś w tym wielkim skł adzie. Dł ugo tego nie ruszał em, myś lą c, ż e ktoś zgł osi się kiedyś po to mizerne dziedzictwo, ale nikt nie zgł osił się dotą d. - Ksią dz proboszcz nie miał nikogo - objaś nił pan Borowski. - Istotnie - mó wił ksią dz, - Zrobił em też generalny porzą dek i, patrzcie, pań stwo, co przed godziną znalazł em w zegarze, któ ry nigdy nie chodził. Wydobył z zanadrza zniszczoną gazetę, a z niej wielką, biał ą kopertę. - List! - zauważ ył a bystrze ciocia Amelia. - Tak, list. A na liś cie napisano: „Po mojej ś mierci oddać to proszę «Pannie z mokrą gł ową », a każ dy wie, ze to jest Irena Borowska, bo ją bardzo kochał em - i za mokrą gł owę, i za najlepsze serce. Na imię Boga zaklinam, aby jej to oddać, bo to wszystko, co mam, a ona niech z tym zrobi, co zechce, i niech czasem westchnie za moją grzeszną duszę ”. Dalej podpis i data. Ksią dz odczytał ze wzruszeniem ten prosty, biedny testament i drż ą cą rę ką oddał list zdumionej Irence. Ona dotknę ł a listu naboż nym ruchem, potem nagle przycisnę ł a go do piersi, Wszyscy mieli ł zy w oczach; zdawał o się, ze przez ciepł y, smutny pokó j przeszedł powoli staruszek ze ś licznym uś miechem na ustach, rad i szczę ś liwy, ze na jego wspomnienie drgnę ł y w nich serca. - Irenko - mó wił ksią dz - bardzo cię kochał ten ś wię ty czł owiek, Nie otwieraj teraz tego listu, aż ja sobie pó jdę. Pogadasz sobie z tym listem, jak gdybyś z Nim rozmawiał a. Dobranoc, moje dziecko. Ksią dz odszedł, choć go serdecznie zatrzymywano, a Irenka stał a nieruchomo, zał zawionymi oczami patrzą c na biał y list, taki dziwny, jakby wystany z nieba przez zmarł ego staruszka. Po chwili zaczę ł a otwierać kopertę, powoli i niezmiernie ostroż nie, i wyję ł a z niego garstkę banknotó w. - Trzysta zł otych! - zakrzyknę ł a ciotka Amelia, któ ra liczył a je wzrokiem. - Ależ to mają tek! Irenka uś miechnę ł a się nagle wilgotnymi oczami. Jednym ruchem znalazł a się przy ojcu. - Tatusiu, weź to! - zawoł ał a. Pan Borowski nie pozbył się jeszcze zdumienia, lecz odsuną ł ł agodnie jej rę kę. - To twoje! - rzekł. - Wię c ci to poż yczam… Kiedyś mi oddasz. Boż e drogi! Ż e to wł aś nie dzisiaj, ze to wł aś nie dzisiaj… Przez cał e ż ycie zbierał, drogi kochany czł owiek… Nagle spojrzał a tam, gdzie zł ota poś wiata lampy drż ał a w powietrzu, bo jej się zdawał o, ż e jakaś sł odka twarz ł agodnie do niej uś miecha się i daje jej oczami znak, jakby chciał a powiedzieć: „A co, Irenko, a co! Dobrzem to wymyś lił! ”
Воспользуйтесь поиском по сайту: ©2015 - 2024 megalektsii.ru Все авторские права принадлежат авторам лекционных материалов. Обратная связь с нами...
|