Rozdział ósmy
Przeminą ł rok tak dł ugi jak ż ycie nieszczę ś liwego czł owieka, zanim Irenka odnalazł a swó j uś miech. Wyjrzał on spoza ł ez jak promyczek sł oń ca spoza wilgotnych mgieł poranka. Blady był i nikł y. Już był jednak czas najwię kszy, aby ukazał się i ozł ocił mroczne ż ycie biał ego domu. Potrzeba go był o jak cudownego lekarstwa smutnym ludziom, co w nim mieszkali. Trwoga padł a na nich wraz ze zwalonym drzewem, był a z nimi we dnie i w nocy. Ż yli zalę kł ym ż yciem, jakby z trudem, jakby bardzo cię ż ko. Najsilniejszą z nich okazał a się ona - Irenka. Dł awią c bó l i uciszają c rozpacz, ona dodawał a wszystkim otuchy i przejmują cym szeptem kazał a im wierzyć, ż e nie zginą i ż e Bó g odwró ci od nich zgubę. Mó wił a o tym z dziecię cą ż arliwoś cią, niewyszukanymi sł owami, po prostu i jasno. Jakby ptak na gał ę zi ś piewał nieuczenie nad smutnym czł owiekiem, chcą c go pocieszyć. Zdawał a sobie doskonale sprawę, ż e jeś li im wszystkim zbraknie sił y do przetrwania tego sieroctwa, nowe na nich runie nieszczę ś cie i usunie się im spod nó g ta odrobina ziemi, któ rą ojciec zdoł ał obronić, krwawo walczą c. Cztery - poza nią - był y w domu kobiety i dziecko: matka był a chora, ciotki co chwila wybuchał y ł zami, babka ż ył a poza czasem. Na nią spadł obowią zek ratowania okrę tu wś ró d nawał nicy, kiedy kapitan zginą ł w morskich odmę tach. Serce miał a mę ż ne, oczy bez ł ez, lecz jakż e ona tymi drobnymi rą czynami utrzyma ster, kiedy wiatr wieje przeciwny, zrywa ż agle i niesie okrę t na rafy i skał y? To już nie ż art i radosna swawola, lecz obowią zek cię ż ki, twardy i ponad jej mizerne sił y. Có ż ona wymyś li swoja biedną „mokra gł owa”, skoro ojcowska gł owa okrył a się siwizną? Dziecię ce serce dodawał o jej odwagi, gł ę boko wierzą ca jasna duszyczka patrzył a ś miał o w dalekie mroki. Zalę kł e oczy czterech kobiet i dziecka spoglą dał y na nią, od niej oczekują c zbawienia. Niechż e tedy stanie się wola boska! Spró buje stać się sercem smutnego domu, spró buje go ocalić. Ma dokoł a siebie ludzi uczciwych, co sprawili, z niezmiernym wysił kiem pracują c, ż e po ś mierci jej ojca gospodarstwo szł o jako tako. Proboszcz pomagał poczciwie, ten i ó w z są siadó w doradził, wszyscy starali się podeprzeć pochylony biał y dom, lecz nie moż na był o tak bez koń ca woł ać o pomoc. Na cud jakiś liczą c, dziecko postanowił o zastą pić ojca.
Patrzono na nią ze zdumieniem, peł nym zarazem zachwytu i litoś ci. Na pozó r pani Borowska kierował a nieszczę snym dobytkiem, lecz prawdziwym rzą dcą jego był a Irenka. Wychudł a, z pł oną cym spojrzeniem czynił a to, co zwykł czynić ojciec. Był a wszę dzie i wiedział a o wszystkim, niemal o każ dym ź dziebeł ku sł omy. Zwracano się do niej w każ dej sprawie, jak gdyby to był o najzupeł niej oczywiste, ż e nikt inny tylko ona moż e rozwikł ać gmatwaninę gospodarskich zagadnień i poplą tanych jak ciernie kł opotó w. A ona, z kropelkami potu na zamyś lonym czole, rozmyś lał a dł ugo, co należ y czynić. Gdzie tylko mogł a, tam szukał a rady, jednego niezbicie pewna, ż e jej każ dy ze szczerego poradzi serca. Przez myś l nikomu nie przeszł o, aby wyrzą dzić jej chociaż by cień krzywdy. Nie był o nawet takiego zł odzieja, któ ry by ś miał okraś ć tę dziewczynę. Na powszechną pogardę naraził by się każ dy, kto waż ył by się na najdrobniejsze wobec niej przewinienie. Handlarz nabiał em czy zboż em, któ ry rodzonego ocyganił by ojca, ją zostawiał w spokoju i ostrzegał przed wszystkimi zasadzkami, któ re by jakiś przybysz mó gł na nią zastawić. Wlokł o się ż ycie z trudem, ale się wlokł o. Coraz to groził a nowa jakaś katastrofa i cudem koń czył a się nieszkodliwie. Czas mijał, a biał y dom stał jeszcze. Wtedy to Irenka uś miechnę ł a się. Uś miech ten wychylił się jak krokus spod ś niegu. Dokoł a jednak był a jeszcze zima i jeszcze nie zazielenił a się nadzieja. Trzeba jednak był o za wszelką cenę podtrzymać we wszystkich wiarę w tę radosną nadzieję. Irenka czynił a to dziwnym sposobem. Wiedział a, ż e w pokoju obok skupił a się jej gromadka, bezbronna i bezsilna, ż e w milczeniu rozmyś la i z trudem wstrzymuje ł zy. Wiedzieli przecież, ż e ona dź wiga cię ż ar, któ rego nie udź wignie, i ż e jej wreszcie musi zbrakną ć sił y. Trzeba im dodać otuchy. Irenka jest zmę czona, czuje szum w gł owie i oczy jej się kleją, bo zerwał a się o pierwszym brzasku, a to już pó ź ny wieczó r. Udaje jednak, ż e nie wie o ich obecnoś ci w pobliż u, i zaczyna nucić. Wszyscy spojrzeli po sobie z nagł ym, nieś miał ym, lecz radosnym zdziwieniem. - Irenka ś piewa! - szepnę ł a ciotka Amelia. - Ś piewa… - cichym, jakby oczarowanym gł osem powtó rzył a matka. Ciotka Barbara nie rzekł a nic, lecz poruszył a ustami.. Modlił a się cichutko za „Pannę z mokrą gł ową ”.
Ona jednak wiedział a, ż e ł atwo jest zwieś ć te poczciwe, naiwne serca, lecz nie uda się jej zwieś ć tych, któ rzy dobrze wiedzą. Nie bę dzie ś piewać na widok urzę dowego listu lub wielkiej groź nej niebieskiej koperty, opatrzonej tajemniczą pieczę cią. Ile razy przyniesiono z poczty taki list, biegł a z nim do księ dza albo gnał a konno do najbliż szego są siada, któ ry patrzył na nią z serdeczną litoś cią, bo nie mó gł znaleź ć rady. A listó w tych był o coraz wię cej i wię cej jak gdyby każ dy nastę pny gonił poprzedni. Nie mó wił a o nich matce, bo i na có ż to się zdać mogł o? Co mogł a biedna matka poradzić, kiedy ktoś ż ą da pienię dzy, a tych pienię dzy nie ma? Nie mó wił a jej tym bardziej, ze z sercem matki był o gorzej. Przyjechał z miasteczka lekarz, pan Lipień, jej ojca serdeczny przyjaciel. Był to znakomity lekarz i cudowna figura; zagrzebał się w mał ym miasteczku, choć mó gł zyskać sł awę w stolicy, i filozofował w wesoł y sposó b. Mał y czł owieczek patrzył bystrze i ukł adał usta w taki sposó b, jak ryba, któ ra postanowił a umrzeć, lecz ł apie jeszcze powietrze. Lipień nazywał się, a ze to nazwa ryby, wię c rybie stroił miny. Znał dobrze Irenkę, lecz dawno jej nie widziawszy, przyglą dał się jej teraz z prawdziwym upodobaniem. - Czy mam - powiada - mó wić z panią jak z dzieckiem, czy jak z dorosł a panna? - Jak z dorosł a. Ja mam już prawie czternaś cie lat. Niech pan doktor wszystko powie mi otwarcie. Jak jest z mamusią? - Nie bardzo, ale nic zł ego. Teraz lepiej i bę dzie lepiej. - Chwał a Bogu! - Zgoda. Pan Bó g to najlepszy lekarz i nie potrzebuje apteki. Ale w tym domu to nie matka jest cię ż ko chora. - Panie doktorze! A kto? Babka? - Babka, jak dobrze pó jdzie, mnie pochowa. Teraz moż e jeszcze podnosić cię ż ary. A ileż ona ma lat? - Babka? Rozmaicie… Tego nikt dobrze nie wie. Przed trzema laty miał a dziewię ć dziesią t, a przed kilku dniami osiemdziesią t. - To doskonale. Niech sobie kobiecina mł odnieje, i nie babka jest chora, tylko pani. - Ja? - uś miechnę ł a się Irenka. - Ja jestem zdrowa jak ź rebak. - Tak to się panience zdaje, bo panienki od tego są, aby im się wcią ż coś zdawał o. Ciał em Irenki moż na by na dobrą sprawę rozbijać mury, ale ja nie o nim mó wię. Jak dł ugo ja pani nie leczę, bę dziesz, kobieto, zdrowa jak rydz, wię c niech panią Pan Bó g przede mną zachowa jak najdł uż ej. Ale z czym innym jest gorzej. - Z czym, panie doktorze? - Pani dł ugo nie wytrzyma. Ja wiem, co panienka wyprawia. Nie je, nie ś pi, nie ma spokojnej chwili. Tak nie moż na, drogie dziecko. Zbliż a się pani wprawdzie do sę dziwego wieku lat czternastu, ale jest pani dzieckiem, i jednego dnia, co nie daj Boż e, dziecko zł amie się jak mł oda brzó zka. - Ja muszę - rzekł a cicho. - Czy nikt pani nie moż e pomó c? - Nikt. Pan wie, ze mamusia chora, a ciotki i babka… - Wiem, wiem. Ciotek nie moż na zaprzą c do pł uga, bo nie ucią gną, a babka też krowy nie wydoi. Biedactwa są to poczciwe… Ale pani tez nie ucią gnie. Niech pani nie gniewa się, ż e do nie swoich spraw się mieszam. Trochę jestem na ten temat pomylony, a i pani też, jak ludzie opowiadają. Swó j swojemu nie wyrzą dzi krzywdy.
Irenka uś miechnę ł a się serdecznie. - A ja bę dę swoje robił a! - Zgoda. Wariatom sprzeciwiać się nie należ y, mogę tylko zapisać okł ad z lodu na gł owę. Ale jedno niech mi Irenka przyrzeknie… - Co takiego, panie doktorze? Doktor mó wił wesoł o, ale tak, jak gdyby pod tą wesoł oś cią chciał coś ukryć. - Niech mi Irenka przyrzeknie, ż e kiedy poczuje w gł owie zbyt wielki galimatias, to wtedy do mnie jak w dym. A jak jakieś nieszczę ś cie, to tez do mnie. Nawet gdyby mnie trzeba z ł ó ż ka wycią gną ć za ł eb, bo ja bardzo cenię piwo, tylko ż e mi po nim spać chce się bardzo. A jakby coś tego… no… jak to się zowie… aha! … jakby coś tego z gotó wką, tez do mnie. W dzień czy w nocy. Niech pani takich zdumionych min nie robi, bo ja się nie przestraszę. Ja jestem stary sknera i skł adam talary, a mnie to po co? Ż ony nie mam, dzieci nie mam, a piwo tanie. Mam czerwoną, baweł nianą poń czochę po prababce i już do pię ty napeł nił em ją srebrem i miedzią. Poń czochę, oczywiś cie, nie prababkę … Dobrze, drogie dziecko? Uł oż ył usta w „ciup” i udawał, ż e jest znakomicie ubawiony. Irenka patrzył a w niego rozrzewniona, myś lą c, dlaczego wszyscy tacy są dla niej dobrzy. Widzi tego czł owieka moż e drugi, moż e trzeci raz w ż yciu, a on do niej przemawia jak ktoś bliski i bardzo serdeczny. Bez wielkiego namysł u rzucił a mu się na szyję i ucał ował a cudaczną jego twarz. Doktor pokraś niał, zdumiał się i rzekł ze ś miertelną powagą: - Samą poń czochę dam pani też. I wyszedł, gadają c do siebie gł oś no, strasznie z siebie rad. Nie był oby mu jednak tak wesoł o, gdyby mó gł odgadną ć, jak szybko sprawdzi się jego proroctwo. Z ludź mi dawał a sobie dziewczyna radę, ale nie mogł a podoł ać papierom. Nagromadził o się ich tyle, ze nie mogł a z każ dym z osobna biec po radę do dobrych ludzi, jak to czynił a dotychczas. Papiery był y wrogiem - licznym i niepoję tym: nie miał y serca ani litoś ci, szczerzył y tylko czarne zę by liter. Nie moż na był o do nich ani zagadać, ani ich wzruszyć. Dziecko patrzył o na nie z przestrachem, nie rozumieją c, czego od niego chcą, o co je nagabują. Dziewczyna wiedział a to jedno, ż e wcią ż groż ą i groż ą. Bał a się dotkną ć ich, a nie mogł a oderwać od nich oczu. Co one oznaczają, czym straszą? Musiał y być zł e, bo matka, przejrzawszy je zbladł a, a one wysunę ł y się z szelestem z jej drż ą cych rą k. W Irence ró sł lę k. Jednej niedzieli poprosił a po mszy trzech są siadó w i zatrwoż onym gł osikiem ubł agał a ich w imieniu matki, aby zaszli do biał ego domu i zbadali tajemnicę tych papieró w. Uczynili to chę tnie i przejrzeli papiery szybko, z doskonał ą wprawą. Spojrzeli po sobie - potem na Irenkę, wpatrzoną w nich tak, jak patrzy chory na twarze zebranych przy nim lekarzy.
- To nic zł ego, nic zł ego, drogie dziecko… - rzekł wreszcie stary, siwy pan. - Mał e kł opoty, i tyle. Irenka wyczuł a jednak, ż e gł os jego brzmiał niepewnie i nieś miał o. Potem jeden z nich poszedł z nią obejrzeć gospodarstwo, a dwaj inni chcieli porozmawiać z matką. Rozmawiali z nią dł ugo i cicho. Nikt tej rozmowy nie sł yszał, kiedy jednak odjechali i Irenka spojrzał a na matkę - zrozumiał a wszystko, bo ł zy w oczach pani Borowskiej wymowniejsze był y od sł ó w. Biał y dom umarł. Mieszkali w nim jeszcze przez kilka miesię cy, a kiedy wiosna przystroił a sobie mł odą, niedowarzoną, roześ mianą gł owę kwiatami, odbył się cichy pogrzeb biał ego domu. Przybył o mnó stwo obcych ludzi i jakieś urzę dowe osoby. Wszyscy oni, jakby wielką ogarnię ci litoś cią, zachowali się cicho i z szacunkiem. Wszyscy są siedzi byli obecni i czynili jakieś wysił ki, aby ocalić jak najwię cej, jakby z poż aru. Ludzie ze wsi otoczyli dom gromadą i patrzyli w wielkim milczeniu na tych, co tu dł ugo mieszkali, nigdy nikomu nie czynili zł a. a zawsze czynili dobro. Irenka był a bardzo blada, lecz spokojna. Już poż egnał a się z grobem ojca, a teraz, kiedy nikt nie widział, cał ował a ś ciany tego domu, co ją tak bardzo kochał. Gł adził a rę ką meble, zegnał a się z każ dym przedmiotem. Pozwolono im zabrać niewiele. Na jednej furce siedli oni wszyscy, a na drugiej wieziono te rzeczy, któ re dla nich ocalał y. Ż egnano ich z serdecznym wzruszeniem, cał owano po rę kach i gł oś no bł ogosł awiono. Irenka chciał a uś miechną ć się do wszystkich, uczynił a to jednak tak niezrę cznie, ze zamiast napeł nić się uś miechem, oczy jej napeł nił y się ł zami. - Trzymaj się, Irenko - szepną ł jej ksią dz. - Dobrze! - rzekł a Irenka. Pojechali do miasteczka, w któ rym już przedtem wynaję to dla nich mizerny domek przy uliczce spokojnej i peł nej kurzu. W dwó ch izdebkach ustawiono biedne sprzę ty, w oknach zaś kwiaty zabrane przez Irenkę, bo tego nikt jej nie bronił. W domku tym był o przeraź liwie ciasno. W jednej izdebce mieszkał a pani Borowska z Jasiem, ciotki z babką w drugiej, a Irenka obję ł a we wł adanie kuchenkę, do któ rej przez okno zaglą dał y zakurzone badyle. Z gorą czkowym poś piechem zdobił a swoją nową siedzibę, zmió tł szy senne paję czyny. Zauważ ył a z radoś cią, ż e sł oń ce przywę drował o tutaj za nimi, bo domek zwró cony był ku poł udniowi i mał ymi oknami patrzył na dalekie wzgó rza, tak wyroś nię te, jak ogromne bochenki chleba. Miasteczko był o niewielkie, lecz wesoł e i mił e. Irenka znał a je wybornie, był a to bowiem jej „stolica”, do któ rej przyjeż dż ał o się na dworzec kolejowy, na pocztę i do szkoł y na czas skł adania egzaminó w. Po mą drej gł owie Irenki zaczę ł y szybko krą ż yć bardzo waż ne myś li. Trzeba był o za wszystkich obmyś lić, jak urzą dzić teraz ż ycie, czym nakarmić nieszczę sną gromadkę, a przede wszystkim: jak to sprawić, aby zapomnieć o tym, co był o, i dź wigną ć się z trzę sawiska smutku. Po cichej, roztropnej naradzie z matką dowiedział a się, ż e starczy im ś rodkó w moż e na rok, a moż e na kró cej. Trzeba bę dzie jednak oszczę dzać przeraź liwie. Irenka skinę ł a gł ową. - Ale co potem, co potem? - szepnę ł a matka.
- Na zmartwienie jest zawsze czas - odrzekł a Irenka. - Niech tylko mamusia bę dzie spokojna. Ja coś wytrzasnę z mojej kudł atej gł owy. Biedna ta gł owa pracował a istotnie tak, ż e aż trzeszczał o. Wielkim jej wezyrem i tajnym radcą stał się teraz doktor Lipień, mieszkają cy opodal. Szwargotał on czasem z Irenka przez dł ugie godziny i rad udzielał jej znamienitych. Zdarzał o się też, ż e zamiast dobrej rady przynió sł ukrytą w przestronnym parasolu parę kurczakó w, któ re otrzymał jako zapł atę za lekarską poradę, albo, ostroż nie kroczą c, jakby był ze szkł a, dobywał z licznych kieszeni dwanaś cie jaj z tego samego pochodzą cych ź ró dł a. Sł awny bowiem to był lekarz. Leczył zaś tak, jak ż aden lekarz na ś wiecie. Przychodzi na ten przykł ad stare chł opisko, wynę dzniał e i zbiedzone tak, ż e tylko skó ra wisi na koś ciach jak pł aszcz na wieszaku. Każ dy lekarz powiedział by, ż e chł op jest wynę dzniał y i musi dobrze się odż ywić, aby nabrać sił. A doktor Lipień mó wi tajemniczo do chł opa i jego ż ony: - Weź miesz, bracie, czarną kurę. Nie moż e być ani biał a, ani czerwona, tylko czarna. Niech ją baba zarż nie o ś witaniu, a potem niech poza siebie splunie trzy razy. Jakby splunę ł a cztery razy, to nie bę dzie waż ne. Sł uchajcie dobrze! Potem tę kurę musi gotować przez dwie godziny, a kiedy bę dzie mię kka, niech ją podzieli na trzy czę ś ci i trzy razy niech wa to da do zjedzenia. Ale nim ją, bracie, zjesz, powiedz przedtem: „Twoje zdrowie, moje zdrowie! ” I tyle. A jak sobie zjesz wszystkie kury, któ re masz, bę dziesz zdró w jak sam pan starosta. Ksią dz proboszcz mó wił do doktora: - Czy konsyliarz zmysł y postradał, czy co? Po co doktor ludzi ogł upia i każ e im pluć trzy razy po zarż nię ciu kury? Czy chł op bez tego nie moż e jej zjeś ć? - A wł aś nie, ż e nie - odpowiedział doktor. - Najpierw dlatego, ze mu jej bę dzie ż al, a nastę pnie, co to za wielka sztuka zjeś ć kurę! I jaki ze mnie doktor, co zamiast proszkó w zapisuje kurę, któ rą moż na sprzedać i coś z tego mieć. Ale ja znam swoich pacjentó w. Skoro musi być czarna, przy jej zarż nię ciu trzeba odmawiać diabelskie zaklę cia i gadać do niej po nagł ej i niespodziewanej ś mierci, w takim razie coś w tym jest. To takie niewinne czary, księ ż e dobrodzieju, ale chł op poż ywi się i wyzdrowieje. - A dlaczego ma być potem zdró w „jak sam pan starosta”? - To tez bardzo proste. Jeś li powiem chł opu, ż e bę dzie zdró w jak ryba, wcale mu nie przemowie do wyobraź ni. A starosta to trochę wię cej niż ryba. Ksią dz machał rę ką z wielką rezygnacją, a doktor Lipień leczył na swó j sposó b, i doskonale leczył. Kiedy musiał zapisać proszki, któ re trzeba był o poł ykać co dwie godziny, najprzedziwniejsze do tego zabiegu wymyś lał ceregiele. - Pierwszy raz - mó wił - zaż yjesz, kiedy w koś ciele odprawiają mszę ś w. Wtedy to najbardziej pomaga. Potem patrz, kiedy dzieci idą do szkoł y. Wtedy staniesz tył em do sł oń ca i znowu zaż yjesz proszek. Trzeci raz wtedy poł kniesz, kiedy usł yszysz gwizd lokomotywy na kolei, a czwarty raz, kiedy w koś ciele zadzwonią na poł udnie. I tak aż do nocy, a chł op, nie mają cy zegara, nie opó ź nił pory ani na minutę. Bo jakż e to nie wierzyć takiemu lekarzowi, co każ e tył em stawać do sł oń ca? Ż aden nie kazał, a ten kazał. Już on tam swoje wie! Tajemnica to wielka rzecz, a bez czaró w najlepszy proszek nikomu nie pomoż e. Irenki w ten sposó b nie leczył, lecz mó wił po prostu: - Nie martw się, dziewczyno, bo nos ci się wydł uż y. Masz tu kuraka, któ rego ja nie zjem za ż adne skarby ś wiata, bo krzywo na mnie spojrzał. Zarż niesz go o ś witaniu… tfu! Do licha! Ró b sobie z nim, co chcesz. A jeś li sama tez nie zjesz, to cię przeklnę. Chytry doktor wiedział o machinacjach Irenki, bo czę sto udawał a tylko, ż e je, byle tylko zachować coś dla matki albo dla Jasia, któ ry chodził do szkoł y, cię ż ko narzekają c na tego, co wymyś lił tę instytucję. Nawet okruszyny zbierał o się w tym biednym domku. Trzeba był o nakarmić gł ó d i smutek, ciał a i dusze. Tym drugim, dziwnym pokarmem zaję ł a się Irenka, mają ca w tym wzglę dzie doś wiadczenie. Powoli i ostroż nie zaczę ł a przą ś ć radoś ć jak srebrny pają czek swoje przę dziwo. Z wesoł ym uporem wmawiał a we wszystkich, ż e mieszkanie jest wygodne i przestronne, ż e miasteczko jest czarują ce, a sł oń ce tak samo zł ote, jak dawniej był o. Leczył a swoich takimi samymi gusł ami, jak doktor Lipień leczył zabobonnych kmiotkó w. Był a szczę ś liwa, jeż eli na czyichś ustach ukazał się uś miech, taki blady, jak uś miech na ustach chorego dziecka. Za jej sprawa smutek zaczą ł opadać i rzedną ć jak mgł a przed ś witem, wzburzony bó l serc uciszał się, jak woda na jeziorze przysychał y ł zy. Czasem Jaś zaś miał się gł oś no i z cał ego serca, sł uchają c obł ą kanej gadaniny Irenki. Najpierw sł uchano tego ś miechu z nagł ym zdumieniem, jak gdyby nieznanego dalekiego gł osu, z czasem zaś zaczę to oczekiwać z upragnieniem zł otej radoś ci dziecka. Znuż eni ludzie zaczę li odpoczywać i zdawał o się, ż e w dwó ch bielonych izdebkach ż ycie uł oż ył o się jako tako. Tak jednak tylko zdawał o się. W izdebce po lewej stronie zamieszkanej przez babkę i ciotki, odbywał y się jakieś knowania i spiski. Zdumienie Irenki był o bezgraniczne, kiedy dowiedział a się przypadkiem od Jasia, ż e ciotka Barbara chodził a na pocztę, co odniosł o piorunują cy skutek, po tygodniu bowiem oszoł omiona ciotka otrzymał a list - zapewne odpowiedź - i czym prę dzej ukrył a go na piersi. Poczciwy babiniec coś knuł i jaką ś podziemną prowadził intrygę. Wreszcie ziemia zakoł ysał a się, a wulkan wyrzucił pod niebo wielką wiadomoś ć. Oto ciotka Barbara miał a jaką ś wcale zamoż ną przyrodnią siostrę, co, owdowiawszy po raz trzeci, wiodł a siwy i spokojny ż ywot we Lwowie, najbardziej goś cinnym mieś cie na obu pó ł kulach niegoś cinnej ziemi. Osoba ta, samotna jak księ ż yc na niebie, wzruszona listem Barbary, pisanym ł zami, zgodził a się na przyjazd jej i na przyjazd babki. Zaś wiadczył a to w liś cie bohaterskim, a zarazem rzewnym, dowodzą cym, ż e są jeszcze na ś wiecie, a w mieś cie Lwowie szczegó lniej, ludzie dobrzy i mił osierni. Ż adnych nie obiecywał a rozkoszy, ale ką t spokojny i kę s chleba. Babina miał a zacne serce. Babka oś wiadczył a z miejsca, ż e tygodnia nie przeż yje w nieznanym mieś cie, ale pojedzie, bo chciał aby na stare lata zobaczyć kawał ś wiata. Wysł uchano tej wieś ci ze zdumieniem tak gł oś nym, ż e nikt nie usł yszał uwagi obecnego przy tym doktora, któ ry wię cej na uż ytek wł asny niż na uż ytek publiczny rzekł cicho: - Babka z wozu, koniom lż ej… Zapowiedź rozstania najbardziej zdumiał a ciotkę Amelię. Patrzył a na babkę i na Barbarę jak na szalone podró ż niczki, co wybierają się w afrykań ską puszczę. Rozumiał a, ż e tylko ś mierć je rozł ą czy. Wiedział a o liś cie Barbary, niespodziewał a się jednak tak rychł ego rozwikł ania. Widać, ż e tak trzeba, bo w biał ym domu był o wiele miejsca, ale tu go nie ma. W biał ym domu był zawsze chleb, a tu go czę sto brakł o. Nagle poczuł a się strasznie winna, bo przecież ona też jest ogromnym cię ż arem i je opł akany chleb tych, któ rzy go nie mają zbyt wiele. W niespodzianym olś nieniu, jakby wł asną, niezawinioną ujrzawszy zbrodnię, rzekł a cicho, lecz stanowczo: - Ja też jadę! - Ale doką d? - zawoł ał a pani Borowska. - Nie wiem… - odrzekł a Amelia i rozejrzał a się dokoł a, jakby szukają c ratunku. Doktor Lipień kiwną ł gł ową z wielkim uznaniem. Przył oż ył palec do czoł a, jakby nakazywał czujnoś ć swojej mą drej gł owie i wzywał ja do potę ż nego wysił ku, a po chwili rzekł: - Czy pani naprawdę chciał aby wyjechać? - Chciał abym umrzeć! - westchnę ł a Amelia. - Przy takim jak ja doktorze moż e to pani zdarzyć się bez wielkiego zachodu. Ale lepiej już ż yć, bo ś mierci nie da się tak ł atwo odrobić. Każ dy gada, ż e chciał by umrzeć, a jak przyjdzie co do czego, wtedy krzyczy, ze nie chce, i dopiero doktorzy muszą mu pomó c, aby ż yczenie się speł nił o. Coś pani powiem, panno Amelio… Nie gniewajcie się, ż e to wszystko gadam, ale dla tego berbecia - tu pogardliwym ruchem gł owy wskazał Irenkę - gotó w jestem narazić się na wyrzucenie za drzwi. Tylko spokojnie! … Otó ż rzecz jest taka: tak razem, w kupie, nie dacie rady. Nie ma co ukrywać … Jeszcze dwa miesią ce, jeszcze trzy, a co potem? Finis, punctum, pauza. Trzeba wię c ulż yć sobie nawzajem… - Ależ doktorze! - rzekł a z wyrzutem pani Borowska. - Oho! Serce gada, a ja mó wię na rozum. Nie przerywajcie mi, bo jestem natchniony i improwizuję. Otó ż: babcia dobrodziejka i panna Barbara zrobił y wspaniał ą karierę. - Kto umarł? - krzyknę ł a ni stą d, ni zową d babka. - Dotą d wszyscy moi pacjenci - hukną ł doktor. - Có ż jednak uczyni panna Amelia, któ ra pł acze, bo wie, ze wam wszystkim cię ż ko? Proszę pani! Ja mogę mó wić, ze pani pł acze, ale to nie powó d, aby pani naprawdę beczał a. Najlepiej niech się pani odwró ci fizjonomią do ś ciany i popł akuje w tej pozycji, a ja dokoń czę mojej wielkiej mowy. - Ja już nie pł aczę … Ja sł ucham, drogi doktorze. Pan jest… - Na Boga! Proszę nie koń czyć, bo dzieci dowiedzą się o mnie czegoś strasznego. Otó ż panią, panno Amelio, skaż ę na cię ż kie roboty. Czy pań stwo sł uchają uważ nie? - Sł uchamy. - Jest w tym nie bardzo podł ym miasteczku jeden stary dziwak. Dobry czł owiek, tylko narwany. Posiada chał upę, kanarka, psa i nikogo wię cej na ś wiecie. Kanarek ma zł amaną nogę, pies ma pchł y, a jego pan ma kieł bie we ł bie. W domu jest mał a prowincjonalna filia wielkiego zakł adu dla wariató w: obiad jedzą tam czasem o pó ł nocy, w lustrze moż e przeglą dać się chyba ś mierć, bo tak zaś niedział o, ubranie leż y pod ł ó ż kiem, a buty wiszą w szafie. Nadzwyczajna rozmaitoś ć … Gadał em z tym mandrylem, aby wreszcie, choć by przed ś miercią, jaki taki ł ad zaprowadził w swoim domu. Powiadam mu: „Czy panu nie wstyd robić chlew z katolickiego domu? ” Odrzekł mi, ze nie ma czasu na gł upstwa. „Weź pan sobie zacną i stateczną gospodynię. ” - „A ską d ja, u licha, wytrzasnę zacną i stateczną gospodynię! ” - A ja mu na to: „A ciotka Amelia to pies? ” Och, przepraszam! Nie tak powiedział em, tylko jakoś podobnie. - Nie szkodzi, nie szkodzi - uś miechnę ł a się Amelia przez ł zy. - Ja wiem, ze nie szkodzi, ale przeprosić trzeba - odrzekł doktor. - Stanę ł o tedy na tym, ze stare dziwadł o chę tnie i z cał ego serca odda pod pani opiekę swó j ohydny dom, coś tam nawet za to zapł aci, nakarmi i napoi. Czy to nie doskonał y pomysł? - Ś wietny! - krzyknę ł a z entuzjazmem Amelia. Pani Borowska pokrę cił a gł ową. - Dobrze - rzekł a - ale sam pan mó wi, ż e to bzik. Czy to naprawdę wariat? - Czasem miewa chwile przytomnoś ci - rzekł doktor z u’ znaniem. - Poza tym nie bardzo szkodliwy. Nie gryzie, nie wyje i nie ką sa. - Któ ż to taki? - No któ ż? … Czy to tak trudno zgadną ć? - Pan doktor! - zakrzyknę ł a z triumfem Irenka. - Jeden wariat od razu pozna drugiego - rzekł doktor z gł ę bokim uznaniem.
Воспользуйтесь поиском по сайту: ©2015 - 2024 megalektsii.ru Все авторские права принадлежат авторам лекционных материалов. Обратная связь с нами...
|