Rozdział jedenasty
Stawiono Irenkę przed panią Milecką, osobą dystyngowaną i przyjemną, mają cą we wł osach siwe pasma: umiał a ona uś miechać się podczas rozmowy, po jej ukoń czeniu zaś twarz jej przybierał a wyraz cią gł ej troski, tak jakby po ostatnim sł owie zdejmował a ten obowią zkowy uś miech, jak ozdobę, i kł adł a go byle gdzie, aby go znowu uł oż yć na twarzy, kiedy ją kto zagadnie. W oczach jej był o wiele dobroci i to Irenka dostrzegł a przede wszystkim. - Czego sobie panienka ż yczy? - zapytał a pani Milecka, ogarniają c ją szybkim spojrzeniem. - Proszę usią ś ć … Irenka, nie korzystają c z zaproszenia, rzekł a czym prę dzej: - Ja przyjechał am do pani Opolskiej… - Niestety, pani Opolska przed dwoma dniami wyjechał a. - Jezus, Maria! - krzyknę ł a dziewczyna tak zbolał ym gł osem, ze pani Milecką szczerze się przelę kł a. - Niechż e pani usią dzie… Co panience jest? Czemu pani tak zbladł a? Irence tak zakrę cił o się w gł owie, ze musiał a usią ś ć. Podniosł a rę kę do czoł a i otarł a z niego krople potu. - To jest nieszczę ś cie, to jest wielkie nieszczę ś cie… - mó wił a, a widać był o, ze z trudem broni się przed ł zami. Mę ż nie jednak zacisnę ł a usta. - Jakie nieszczę ś cie? Niech pani uspokoi się, drogie dziecko, i powie mi, co się takiego strasznego stał o? Patrzył a na dziewczynę serdecznie, zdją wszy z twarzy niepotrzebny zdawkowy uś miech. „Biedne jakieś, a takie ś liczne stworzenie” - pomyś lał a i wzią wszy jej zzię bł e, drobne rę ce w swoje, dobrym i ł agodnym gł osem zaczę ł a ją zachę cać, aby przemó wił a. Irenka opowiedział a jej, ze pani Opolska jest ciotką jej matki, ze szuka jej w sprawie niezmiernie waż nej i ż e nie moż e jej znaleź ć. Kiedy wymienił a jej swoje nazwisko i powiedział a, ską d pochodzi, pani Milecką rzekł a z wielką czuł oś cią: - Znał am twego ojca, drogie dziecko, bo pochodzimy z jednych stron, i o waszym nieszczę ś ciu tez sł yszał am. Ja takż e wychował am się na wsi… Mó j Boż e! Wię c pani Opolska jest twoją krewną … Nie chcę o nic pytać, dlaczego jej tak szukasz, bo to twoje sprawy, niech mi tylko Irenka… - wszak Irenka, prawda? - niech mi Irenka to jedno powie: czy musisz widzieć się z panią Opolską? - Piechotą pó jdę tam, gdzie pani Opolska teraz się znajduje.
- Aż tak?! Jest ona teraz na wsi pod Krakowem, ale piechotą tam, biedactwo kochane, nie zajdziesz. - Droga, zł ota pani, co ja mam teraz zrobić? - Czy ja wiem, czy ja wiem? … - zatroskał a się pani Milecką. - Pozwó l, niech się zastanowię. Milczał a przez dł ugą chwilę, rzekł a wreszcie serdecznie: - Napiszesz, moje dziecko, w tej chwili do matki, ż e na kilka dni zostaniesz w Zakopanem. - Napisać to ja napiszę, ale gdzie ja się podzieję? - U mnie. Zapraszam cię z cał ego serca. - Strasznie pani dzię kuję, ale to na nic… Ja muszę albo wracać, albo powę drować za panią Opolską. - A jakż eż powę drujesz? Masz jakie pienią dze? - Tyle, ż eby nie umrzeć. - No, to niewiele. Zostań wię c tutaj, a ja wymyś lę jakiś sposó b, abyś mogł a zobaczyć się z panią Opolską. - Proszę pani… Pani jest strasznie kochana, ale ja nie ś miem… Przecie to wielki kł opot i cał a awantura. - Taki kł opot i taka awantura, jak gdyby zzię bnię ty i gł odny ptak wleciał do domu przez otwarte okno. Czy nie przytulił abyś ptaka, drogie dziecko? Ale, ale.. Ską d ty znasz Zadorę? - Tego pana, co przynió sł mi walizkę? Ja go wcale nie znam. Spotkał am go po drodze i poprosił am, aby mi pomó gł, a on to chę tnie uczynił. Bardzo mił y pan. Kto on jest, proszę pani? - To sł awny ś piewak, znany na obu pó ł kulach i dlatego tylko nieznany na trzeciej, ż e jej nie ma. Ale ż eby obcej panience nió sł walizkę - to nadzwyczajne! - To dlatego tak się wszyscy za nami oglą dali! - uś miechnę ł a się Irenka. - Masz szczę ś cie, moja mata - zaś miał a się pani Milecka prawdziwym ś miechem, a nie tym „od goś ci”. - Wszystkie powariowane panienki z rozkoszą nosił yby za nim laskę albo parasol, a ty mu kazał aś nieś ć walizkę. Doskonale. A teraz zdejmij pł aszczyk i pó jdź zjeś ć ś niadanie. Bardzo jesteś gł odna? - Nie bardzo. Trochę mnie przed chwilą ś cisnę ł o w ż oł ą dku, ale myś lę, ze to z rozpaczy, a nie z gł odu. - Niech cię już nie ś ciska. Co ty wyprawiasz, dziewczyno? - Ja nic nie wyprawiam… Ja tylko chciał abym panią ucał ować … Pani Mileckiej zwilgotniał y oczy: otworzył a ramiona i przygarnę ł a Irenkę do piersi. - Ucał ujż e mnie, ucał uj, drogie dziecko. Uś ciskał y się solennie, po czym pani Milecka, niezwykle zadowolona i oż ywiona, zapukał a do są siednich drzwi, woł ają c: - Zbyszek. Chodź no tu na chwilę! To mó j syn - objaś nił a serdecznym gł osem. Zbyszek wszedł, nie bardzo się ś pieszą c; odziany był w gimnazjalny mundurek, ale miał minę znudzonego filozofa, któ remu każ ą uczyć się takich rzeczy, któ re go stanowczo nic a nic nie obchodzą.
- To jest panna Irenka Borowska, któ ra zabawi u nas przez kilka dni. Bardzo cię proszę, Zbyszku, abyś ją uważ ał za kogoś bliskiego i abyś serdecznie się nią zają ł. Zbyszek podał Irence rę kę, obejrzał ją krytycznym spojrzeniem i skiną ł gł ową protekcjonalnie. - Jestem na pani rozkazy - bą kną ł pod nosem i poszedł. - Ł adny chł opiec, nieprawda? - zapytał a pani Milecka takim tonem, jakby sobie od razu odpowiedział a na pytanie. - Ś liczny! - zawoł ał a Irenka z takim entuzjazmem, ze pani Milecka zaś miał a się gł oś no. Irenkę naprawdę zachwycił ten chmurny mł odzieniec i wielkie na niej sprawił wraż enie: pana Podkó wki nie moż na był o nawet z nim poró wnać, a ten sł awny ś piewak tez nie mó gł by z nim wytrzymać konkurencji. Zbyszek jest „jakiś taki”… Patrzy pochmurno, gł os ma mię kki i widać, ze jest bardzo znudzony, jak wielki pan, któ ry nie wie, co wł aś ciwie z sobą począ ć. Irenka nie widział a dotą d takiego zajmują cego mł odzień ca. A w pani Mileckiej moż na od razu się zakochać. „Jeż eli mi kto powie - myś lał a Irenka - ze na ś wiecie nie ma dobrych ludzi, to ja mu powiem jakieś wielkie gł upstwo”. Tego dnia wysł ano z „Ustronia” dwa obszerne listy. Irenka napisał a epistoł ę potę ż ną, obszerną, barwną i tak prześ wietloną promieniami nadziei jak ś wiat sł oń cem. Drugi list wysł ał a pani Milecka. Pisał a go bardzo dł ugo i starannie dobierał a sł ó w. Irenka poznał a Zakopane. Pogoda był a taka przecudowna, jak gdyby sł oń ce chciał o uradować dziewczynę, na któ rą w ostatnich czasach zbyt wiele spadł o udrę czeń. Melancholijny Zbyszek został wyznaczony do towarzyszenia jej w ś nież ystych wyprawach, zaczę ł y się one jednak od awantury. Kiedy usł yszał polecenie matki, uś miechną ł się ironicznie, po czym rzekł: - Dobrze, ale muszę postarać się o wó zek… - O jaki wó zek? - Taki, w któ rym woż ą niemowlę ta… Irenka, usł yszawszy to, chciał a w pierwszej chwili chwycić przyzwoicie cię ż ką lampę i cisną ć nią w pię kny ł eb znudzonego mł odziana, pomyś lał a jednak, ż e ze wzglę du na panią Milecka należ y wytrwać w dostojeń stwie. - Jeż eli ja panu przeszkadzam… - zaczę ta. - Przede wszystkim nie jest on ż adnym panem, tylko zupeł nie po prostu Zbyszkiem, a nastę pnie Zbyszek powinien pamię tać, ż e Irenka jest naszym goś ciem - rzekł a pani Milecka surowo. - My, z sió dmej klasy - bekną ł znudzony melancholik - wiemy, co to jest savoir vivre. Sł uż ę pani! To „pani” był o bardzo ironiczne. Irenka udawał a jednak, ż e wcale tego nie zauważ ył a. Poszli przez rozsł onecznione ulice, potem drogą do Kuź nic; dł ugie szeregi jarzę bin, obwieszone sczerniał ymi koralami owocó w, dź wigał y na gał ę ziach puszysty, brylantami jarzą cy się ś nieg. Zbyszek objaś niał oczarowaną dziewczynę:
- To jest sł oń ce, a to są gó ry. Dawniej ich był o wię cej, ale zeszł ego roku kilka najwyż szych ukradziono… Oczy Irenki zapalił y się jak dwa ogniki. Przystanę ł a i mó wił a cichym, ale groź nym gł osem: - Jeż eli Zbyszek nie przestanie ze mnie kpić … - To co? - zaś miał się krwawo melancholik. - …to go tak wyrż nę gł owa w brzuch, ż e fiknie kozł a aż tam, do tego rowu. On spojrzał na nią z nagł ym zdumieniem i są dzą c po bł ysku jej spojrzenia, zrozumiał, ze groź ba był a uczciwa i bardzo bliska speł nienia. Nic nie powiedział i szli dalej w groź nym milczeniu. Najpierw odtajał gniew kobiecy. Irenka, jak gdyby wstydzą c się swoich sł ó w, spojrzał a na niego z boku raz i drugi, wreszcie rzekł a doś ć mię kko: - Czemu Zbyszek jest taki nieuprzejmy? On nagle spochmurniał i przyoblekł twarz w grymas piekielnej boleś ci. - Ja Zbyszka przepraszam… Mnie się tak wyrwał o… Czy Zbyszek mnie nienawidzi? Co ja zł ego zrobił am? - Nic - odrzekł on takim bulgotem, jaki wydaje burzliwa chmura, z daleka pomrukują ca grzmotem. Jego gł os wyraź nie pochodził z przepaś ci brzucha. - Ja nie mam do Irenki ż adnej pretensji, ale ja w ogó le… no! … W ogó le nienawidzę wszystkich kobiet na ś wiecie. - O, Boż e! - zakrzyknę ł a Irenka. - I za có ż to? Pochmurne serce Zbyszka otwarł o się na chwilę. Spojrzał na nią bokiem, nieco nieufnie, spostrzegł szy zaś, ze dziewczyna jest szczerze zdumiona, mó wił czarnymi sł owami: - Wszystkie są przewrotne i wszystkie są chytre. - Ja nie jestem ani przewrotna, ani chytra - rzekł a Irenka serdecznie. - Moż e być … Nie wiem… To wiem, ż e wszystkie cierpienia zadaje kobieta. - Zbyszku! - mó wił a Irenka gł osem dobrym i ciepł ym, jakby ogrzanym na sł oń cu. - Czy Zbyszek bardzo cierpiał przez kobiety? Melancholik zelż ał już cał kowicie i począ ł wycią gać z ust czarny kir boleś ci, jak magik wycią ga z nich dł ugie skrawki papieru. Mó wił tajemniczo i zdł awionym szeptem: - Cał a sió dma klasa jest tego zdania. Cierpimy wszyscy, a ja najwię cej… Widzę, ze Irenka jest dobra dziewczyna, bo i to się czasem zdarza wś ró d kobiet, wię c coś Irence wyznam… Czy dasz mi sł owo honoru, ż e nie powiesz nikomu? Irenka podniosł a rę kę i przysię gł a w obliczu gó r, ż e kamień padnie na dno studni. - Ja jestem ś miertelnie zakochany! - ogł osił Zbyszek zdumionemu ś wiatu. Sł oń ce cokolwiek pociemniał o, a wiatr, wypadł szy nagle z lasu, porwał w zgrabiał e rę ce trochę ś niegu i uczynił z niego mał ą trą bę. Wnet jednak ucichł, aby nie zamrozić rozpł akanych zwierzeń. - Kto ona? - szepnę ł a Irenka szeptem takim bladym jak ś nieg. - Nazywają ją „biał ym pł omieniem Szwecji” - mó wił Zbyszek patrzą c przed siebie nieprzytomnym wzrokiem jak lunatyk. - „Biał y pł omień Szwecji” - powtó rzył a Irenka. - Co to znaczy?
- To znaczy, ż e pali, a nie grzeje. To takie cudowne okreś lenie jej duszy. - Rozumiem - rzekł a Irenka. - Mnie nazywają „Panną z mokrą gł ową ”. Zrozpaczony melancholik zaledwie usł yszał, bo w dalszym cią gu rwał swoje serce na strzę py i rozrzucał je po zaś nież onej drodze. - Trzech z naszej klasy kochał o się w niej ś miertelnie, dzisiaj jednak kocham się w niej ja jeden tylko. - A tamci dwaj? - Odeszł o ich. Jeden przerzucił się na Marlenę Dietrich, a drugi zakochał się na miejscu, w Zakopanem. Ja tylko wytrwał em i có ż mi z tego? - Biedny Zbyszek… - szepnę ł a Irenka z wielkim przeję ciem. - Czy „biał y pł omień Szwecji” przebywa w Zakopanem? On aż przystaną ł ze zdumienia. - Czy ty udajesz, czy kpisz? - zapytał przeraź liwym szeptem. - Naprawdę nie udaję … - Nie wiesz, kim jest „biał y pł omień Szwecji”? - Ską d mam wiedzieć? - To Greta Garbo! - Ach! - zawoł ał a Irenka. Sł yszał a to nazwisko i czytał a o nim w gazetach. Teraz sobie przypomina. To sł ynna aktorka. Spojrzał a na Zbyszka z niewymownym zdumieniem i z trwoż nym zachwytem. Teraz nie dziwi się wcale, ż e czł owiek, któ ry uwielbia tak wielka sł awę, nie chciał z począ tku gadać nawet z nią, ze smagł ym podlotkiem. Odrobina boleś ci wsą czył a się do jej serca, ż al się jej uczynił o Zbyszka, a do Grety Garbo poczuł a niechę ć. - Czy ona wie o tym? - zapytał a serdecznie. - Jakż e nie ma wiedzieć? - odrzekł Zbyszek, drę czą c wł asne serce. - Pisał em do niej… - A có ż ona? - Nawet mi nie odpisał a. Otó ż masz… Kobieta! Każ de sł owo tego zdania był o ostrym noż em, któ ry Zbyszek nie tylko ż e wbijał sobie w serce, ale wbiwszy obracał ostrze kilkakrotnie, dla tym wię kszej mę ki. Irenka z wielkim wzruszeniem rozmyś lał a o tej rozmowie, peł nej rozpaczy. Biedny chł opak ten Zbyszek… Taki ł adny i taki „jakiś taki”, a zł a kobieta zza morza zł amał a mu serce. Nawet mu nie odpisał a, a przecie powinna był a uczynić to natychmiast. Jeś li nie jest wolna, powinna mu był a napisać: „Bardzo mi przykro, mó j Zbyszku, ale nie zawracaj sobie nadaremnie gł owy. Ty pó jdziesz gó rą, a ja doliną! ” A ona ani sł owa… Pewnie! Có ż ją, gdzieś tam daleko, obchodzi to, ze w Zakopanem mę czy się i drę czy biedny chł opiec! „Gdyby był do mnie napisał - myś lał a - odpisał abym mu natychmiast. Uł oż ył ybyś my list z mamą, a zakoń czenie dorobił aby ciocia Amelia wierszem. Tylko ze do mnie nikt nie napisze…” - machnę ł a rę ką. Nie mogł a jednak przestać myś leć o tym tak potwornie nieszczę ś liwym chł opaku. Przebaczył a mu od razu wszystkie jadowite sł owa, pod jej wypowiedziane adresem, i wszystkie miny. Czuł e jej serce roztkliwił o się i rozż alił o. Patrzył a teraz na niego inaczej i za wszelką cenę chciał a go pocieszyć. Gdyby ona miał a taki straszliwy dramat w ż yciu, poszł aby do matki i wypł akał aby się na jej piersi, on jednak tego nie uczynił, l nie moż na mu się dziwić, bo jest już w sió dmej klasie, a na czole ma wspaniał ą, niezł omną dumę. Jedna jest tylko rada na to przeraź liwe nieszczę ś cie: niech uczyni tak, jak jego dwaj przyjaciele, co też kochali się ś miertelnie w „biał ym pł omieniu Szwecji” Albo niech go to „odejdzie”, albo niech się zakocha w innej. Widać, ż e jest to dobre lekarstwo i uż ywane z powodzeniem. Inaczej bowiem albo mu pę knie serce, albo znienawidzi wszystkie kobiety, bo już jest na drodze do tego obł ę dnego przedsię wzię cia. Do tego dopuś cić nie moż na! Niech zakocha się w kim innym. Ale w kim? - We mnie! - szepnę ł a z wielkim drż eniem serca.
Tak przeraził a się wł asnej, olś niewają cej myś li, ż e zrobił o jej się sł abo. Wszystko w niej osł abł o: serce, dusza, ale przede wszystkim gł owa. Poczuł a w niej wielki zamę t, bo ś wiat się z nią zakrę cił, a gó ry, na pozó r wieczyś cie nieruchome, zmienił y poł oż enie. - O, mamo! - szepnę ł a, jakby woł ają c o ratunek. - Czy ja zakochał am się, czy co? Nikt jej nie odpowiedział. W tej chwili weszł a pani Milecka z depesza w rę ku. Spojrzał a na Irenkę zdziwionym wzrokiem i zapytał a z wielka czuł oś cią: - Czy tobie sł abo, moje dziecko? - Nie - odrzekł a Irenka. - Tylko mi jakoś dziwnie. - Nie przywykł aś do gó rskiego powietrza. A moż e ty masz sł abe serce? - Coś mi się zdaje, ż e bardzo sł abe… Ale to nic… Czy to do mnie, proszę pani? - Depesza jest do mnie, ale i do ciebie też. Pani Opolska… - I co? I co? - Pani Opolska prosi, abyś u mnie zaczekał a kilka dni, a ona… - Przyjedzie? - Nie wiem. Zapowiada obszerny list. - Dzię ki Bogu, dzię ki Bogu! - Nie ciesz się, maleń ka, bo jeszcze nic nie wiadomo. Ale czekaj spokojnie. Nie wiesz, gdzie jest Zbyszek? Irenka poczuł a, ż e chociaż stara się być twarda jak granit, jednak oblał ją rumieniec. - Zdaje mi się, ż e wzią ł narty… - bą knę ł a cichutko. Pani Milecka przyjrzał a się jej z nagł ym zainteresowaniem i serdecznie się uś miechnę ł a. - O, wiosno, wiosno! - powiedział a cicho, jakby sama do siebie. Irenka przyjrzał a się po jej wyjś ciu tym wiosennym sł owom i zastanowił a się gł ę boko. „Czy ja jestem ze szkł a - pomyś lał a - czy też na tej mojej nieszczę snej twarzy od razu wszystko widać? ” Każ dy coś spostrzegł, tylko on nic nie widział. On, Zbyszek. Smaż ył swoje serce na „biał ym pł omieniu Szwecji” jak na szwedzkim prymusie i nie widział rozczulonych, przelę kł ych, wilgotnych, sarnich spojrzeń Irenki. Nie zrozumiał, ze „mokra gł owa” postanowił a bohatersko wyrwać go z „biał ego pł omienia”, aby nie zgorzał z kretesem. A serduszko Irenki drż ał o na ró ż owym wietrze, któ ry przywiał zniką d. Był a sroga zima, a ono rozwinę ł o się jak pą czek kwiatu na wiosnę. Mą dra gł owa Irenki peł na był a niemą drych myś li. Z marsem na czole szukał a takiego sposobu, któ ry by bez uż ycia sł ó w zwró cił uwagę ś miertelnie smę tnego Zbyszka, ze jest niedaleko ktoś, co myś li o nim tkliwie i z gł ę bokim wzruszeniem. Rozmaite pomysł y przychodził y jej do gł owy. Mogł a zazię bić się umyś lnie i dostać zapalenia pł uc. Moż e wtedy spojrzał by na nią i uś miechną ł się do niej. Nie najgorszym też sposobem był oby wł oż enie rę ki do rozpalonego pieca. Prę dko jednak pomyś lał a, ż e wprawdzie Zbyszek zwró cił by uwagę na jej wielkie cierpienie, ale bohaterskie te czyny wcale nie zachwycił yby jej matki. Trzeba był o znaleź ć na dnie wzburzonego serca sposoby inne, mniej bolesne, a ró wnie skuteczne, cię ż ko jednak był o je wymyś lić. Najbardziej subtelne pomysł y zawodził y od razu. Zbyszek siedział przy oknie i z wzniosł ą pogardą studiował rozdział historii staroż ytnej, ona zaś w drugim ką cie dziergał a misterną robó tkę wedle mą drych poleceń pani Mileckiej. „Jeż eli teraz gł ę boko westchnę - myś lał a Irenka - musi na mnie spojrzeć! ” Nabrał a w pł uca potę ż ny zasó b powietrza i westchnę ł a bardzo tkliwie. Na nic! On nawet nie spojrzał. Należ y powtó rzyć kilka razy, bo jest tak zamyś lony, ż e mó gł nie zauważ yć. Powtó rzył a wzdychają cy zabieg tak wspaniale, ze kamień, mchem obrosł y, był by się odwró cił. Zbó jca zapytał by, czy jej przypadkiem serce nie pę ka, ale on nie zapytał. Wydał a przeto ze zbolał ych piersi prawie ję k, dł ugi, bolesny, przecią gł y. Och, nareszcie! Zbyszek podnió sł gł owę przywaloną cierpieniem i z trzaskiem zamkną ł ksią ż kę. - Zą b cię boli, czy co? Sł owo daję, ze w tym domu nawet pracować nie moż na. Zamkną ł za sobą drzwi z gniewnym hał asem, co zwalił się na jej biedną gł owinę jak stokrotnie powię kszony grzmot. W oczach bł ysnę ł y ł zy. - Nie dasz rady, nieszczę ś liwa kobieto - rzekł a sobie gł osem suchym i zł amanym jak badyl na jesiennym wietrze. Wieczorem zaniosł a swó j smutek do pokoju na poddaszu, ską d był przepyszny widok na gó ry. Noc był a ciemnogranatowa, ale zaczę ł a powoli srebrzyć się jak poł yskliwa woda. Wielki, srebrny księ ż yc, któ ry dzień przespał w jakiejś gó rskiej pieczarze, gramolił się po chmurach na niebo i, puszą c się swoją srebrna jasnoś cią, wę drował wś ró d biedniutkich gwiazd, co na jego widok z zachwytu mruż ył y zł ote oczy. On ł askawie uś miechał się dobrym uś miechem, a kiedy wreszcie staną ł na samym szczycie nieba, rozejrzał się po biał ym ś wiecie, któ ry rozbł ysną ł wielką jasnoś cią. Już nie był o nocy, tylko niezmierny czar, srebrna cisza i tkliwy, rzewny spokó j. Irenka patrzył a wielkimi oczami. Gó ry miał y na gł owicach srebrne korony, a srebrzyste pł aszcze osuwał y się po ich stokach aż do tej niskoś ci, gdzie mieszkali ludzie. Stał y się jakoś wyż sze, jakby urosł y w księ ż ycowej ł asce i jakby w jego rozjaś nionym bogactwie stał y się wspanialsze. Na ś niegi padł y liliowe cienie, przę dzone cienko i misternie. Zdumionej dziewczynie wydał o się, ze cał y ś wiat, cał a ta cię ż ka, gł azem zimy przywalona ziemia zaczę ł a za tajemną sprawą księ ż yca dź wigać się ze swego padoł u i na promieniach podnosić się w gó rę. Wszystko stał o się ś wiatł em i ciszą, uczynił o się lekkie i powiewne, smutne i zarazem radosne. Wielka bajka miesię cznej nocy ogarnę ł a cał y ś wiat i szeptał a coś w niezmierzonej ciszy. A ona też stał a się jakaś inna. Zdawał o się jej, ze wszystkie smutki i udrę czenia, wszystkie myś li i zadumania opadają z niej jak cię ż kie, wilgotne odzienie, a ona, lekko, jak ta biał a chmurka, szybko po niebie lecą ca, leci przez powietrze na srebrny księ ż yc. W tej chwili wszystko rozumie. Już wie, dlaczego czasem chciał o się jej pł akać bez powodu. Nie umie tego wypowiedzieć, ale teraz już wie, dlaczego nagle zaczynał a tę sknić, nie wiadomo za czym. Pewnie z każ dym na ś wiecie czł owiekiem dzieje się to samo, co się czasem dział o z nią. Teraz rozumie: wszystko to, co się dokoł a niej odbywa, to mał e sprawy. Kł opoty, pienią dze, troski, to drobne kamienie zawalają ce drogę. Czł owiek pragnie je miną ć i uczynić wielki wysił ek w gó rę, tam gdzie jest ś wiatł o i bł ę kit, nabijany gwiazdami. O, jakż e cudnie jest w tym zaczarowanym kraju! Zdaje się, ze to ś wiatł o dź wię czy. A moż e to gwiazdy szemrzą, jak zł ote pszczoł y na niezmiernej ł ą ce? Dziwne… dziwne… Jest w tej chwili bardzo szczę ś liwa, bo leci ponad ziemią, a jednak czuje, ze sił ą musi powstrzymać ł zy. Moż e dlatego, ze trzeba bę dzie wracać, bo wcią ż nie moż na latać pod bł ę kitami… Nie zawsze jest księ ż ycowa noc… - Boż e mó j, Boż e mó j! - westchnę ł a cichutko. Księ ż yc musiał ją posł yszeć, bo przystaną ł na wprost jej twarzy i uś miechną ł się do niej jak ktoś bardzo, bardzo kochany. Zalał srebrzystą wodą jasnoś ci jej pokoik, a ją otoczył promieniami jak przę dzą. Zdawał o się jej, ż e cał a jest ś wiatł em dobrym, ł agodnym i sł odkim. Serce przestał o w niej bić, bo tez zamienił o się w jasnoś ć. Jak gdyby promień zadź wię czał o promień, tak w niej zadź wię czał nieznany gł os, proszą cy Boga, aby to trwano dł ugo, dł ugo… A jeś li trwać nie moż e, niech jak najczę ś ciej nachodzą ją takie chwile, kiedy moż na wylecieć ponad ziemię, gdzie jest tak jasno i tak niezmiernie sł odko. W tej chwili księ ż yc ucał ował jej gł owinę, bo musiał iś ć dalej, Ona patrzył a za nim jak ktoś, co stoi na brzegu wielkiego morza i zegna spojrzeniem srebrną ł ó dź. Ale ten, co odpł ywa, zostawił jej srebrną okruszynę mą droś ci o ludzkiej tę sknocie zatym, co jest pię kne i mieszka na wysokoś ciach, i zostawił jej duż e srebrne ł zy, szczę ś liwe, dobre ł zy, co cię ż ko spł ywają po jej twarzy. Nikt nie wie, gdzie jest ź ró dł o takich ł ez. Ona też nie wie. Nikt tych ł ez nie widział i nikt się o nich nie dowie. A mą dry samotnik, księ ż yc, któ ry o nich wie, ma usta na wieki zamknię te.
Воспользуйтесь поиском по сайту: ©2015 - 2024 megalektsii.ru Все авторские права принадлежат авторам лекционных материалов. Обратная связь с нами...
|